Były na granicy kobiety z dziećmi, które po prostu zniknęły. Stały, nikt ich nie chciał przyjąć, zrobiło się ciemno i nagle nie ma ani kobiet, ani dzieci. Rozmowa z Joanną Talewicz, prezeską Fundacji W Stronę Dialogu.
Katarzyna Przyborska: Mniejszość romska w Polsce liczy około 30 tysięcy osób, a Romów z Ukrainy przyjechało już podobno co najmniej dwa razy więcej. Wiadomo, ile dokładnie?
Joanna Talewicz: Nie ma na to pytanie łatwej odpowiedzi. Statystyki są bardzo nieprecyzyjne. Zbieranie danych o pochodzeniu etnicznym jest sprawą kontrowersyjną i niezgodną z polskim prawem. Ze spisu powszechnego dowiadujemy się, że w Polsce mieszka kilkanaście tysięcy Romów, ale dane podawane przez inne instytucje mówią o 20–30 tysiącach. Jeszcze przed wejściem Polski do UE liczbę tę szacowano na około 50 tysięcy.
Czyli część znalazła się w grupie około 2 milionów polskich obywateli, którzy po otwarciu granic wyjechali, szukając lepszego życia.
Oczywiście, ale to niejedyna zmienna. Na początku wieku przeprowadzono spis powszechny, który nie uwzględniał złożonej tożsamości, w rubryce „narodowość” można było wpisać tylko jedną. Trudno mi się było wtedy zdecydować. Ostatecznie zaznaczyłam romską, bo pomyślałam, że na pewno romska będzie niedoreprezentowana. Zarazem czułam, że gdzieś zostawiłam tożsamość polską, równie ważną. Wyniki były nieprecyzyjne: osób, które zaznaczyły narodowość romską, było niewiele, za to znacznie więcej było osób, które w domu posługują się językiem romskim. Na ten spis zareagowały różne organizacje mniejszościowe i zorganizowały kampanię społeczną „Jestem Polką, jestem Polakiem”, która zwracała uwagę na to, że tożsamość żydowska, romska, ormiańska czy ukraińska nie wyklucza polskiej.
To kampania z 2008 roku. Doczekała się krytyki – że czarno-białe zdjęcia kampanii nie pokazują koloru skóry. Że oprócz deklaracji podwójnej tożsamości nie ma zewnętrznych jej znaków: nikt nie nosi jarmułki, chusty, długiej spódnicy. Osoby o podwójnej tożsamości mają albo przyjmują wygląd „większościowy”, nie wyróżniają się wizualnie. Przekaz wydaje się mówić: jesteśmy tacy jak wy. A przecież już w tym czasie mniej mówiło się o asymilacji, a więcej o integracji.
Tak. Bo tu nie chodzi o asymilację. O asymilacji mówili komuniści: że trzeba się zmienić, żeby się dopasować. Współżycie bywa niełatwe, ale dlaczego ktoś miałby dawać sobie prawo określania, czyja kultura, czyje normy i styl życia są lepsze, do których należy się dostosować? Współcześnie częściej mówi się o integracji czy inkluzji. Tyle że tu nie chodzi wyłącznie o zmianę terminu, tylko wartości i możliwości, z których mogą korzystać grupy mniejszościowe. Nie chodzi o dostosowanie, tylko o partnerstwo i współdziałanie. W tym sensie zostało nam jeszcze sporo lekcji do odrobienia. Brakuje programów i pomysłów wspierających inkluzję. I nie chodzi tu wyłącznie o programy kierowane do grup mniejszościowych. Nie da się mówić o integracji bez np. wspierających inkluzję szkolnych programów edukacyjnych. Bez tego wciąż będziemy walczyć z nierównym traktowaniem różnych grup. Tak jest w przypadku mniejszości romskiej. Nie tylko w Polsce, Romowie to najliczniejsza mniejszość współczesnej Europy – i wszędzie są systemowo dyskryminowani. Mało kto wie, że w Rumunii od XIV do XIX wieku Romowie byli niewolnikami. Tereny niegdysiejszego Siedmiogrodu i Wołoszczyzny to nadal obszary ogromnego wykluczenia i ubóstwa, bez dostępu do prądu i bieżącej wody. Antycyganizm jest w Rumunii bardzo silny, niektórzy politycy rumuńscy forsowali zmianę nazwy narodowości z Roma na Cygana, żeby Rumuni nie byli kojarzeni z Romami.
Na terenie Włoch, przy autostradzie jest zamknięty obóz dla migrantów z Rumunii i Bułgarii. Jeden z wielu, które zorganizował rząd. Jak – zamknięci, z dala od szkół, instytucji i transportu publicznego – mieliby się integrować? W 2010 roku Francja płaciła 300 euro każdemu deportowanemu do Rumunii dorosłemu Romowi i 100 euro dziecku – chcąc się ich pozbyć.
Kiedy na całym świecie trwały protesty Black Lives Matter, na Węgrzech odbywały się marsze antyromskie i nie było widać żadnego sprzeciwu społecznego. Również w Polsce Romowie mają utrudniony dostęp do edukacji i pracy. Postrzega się ich przez pryzmat stereotypów.
Monika Weychert pisała o „uchodzeniu” jako strategii radzenia sobie w dyskryminującym, rasistowskim środowisku. To na przykład zmiana koloru włosów, rozjaśniający makijaż, szereg zabiegów po to, by nie rzucać się w oczy.
Stuleci dyskryminacji nie da się łatwo przekreślić, ona ma dalekosiężne konsekwencje. Są badania pokazujące mechanizmy przenoszenia traumy między pokoleniami, oparte na doświadczeniu niewolnictwa czarnych społeczności w USA. O Romach w tym aspekcie pisałyśmy ostatnio z drą Małgorzatą Kołaczek, ale badań im poświęconych nie ma. Działania afirmatywne, programy wsparcia nie przynoszą efektów adekwatnych do wydanych środków finansowych. Odpowiedzialnością najczęściej obarcza się Romów – w szczególności na poziomie centralnym i lokalnym. Na poziomie europejskim unijni politycy mówią o porażce instytucji unijnych, wdrażanych strategii itd. Jednak w instytucjach międzynarodowych, w tym unijnych, państwowych, lokalnych, wciąż brakuje Romów.
Część społeczności romskich w Polsce wciąż mieszka w osadach, na przykład na południu Polski. Oczekuje się, że dyskryminowana społeczność nagle zacznie się integrować, nie mając wzorców, które mogą pomóc przerwać dotychczasowy tryb życia, wyjść z miejsc, w których od dekad mieszkają ludzie dotknięci problemem ubóstwa. W większości z dziedziczonym bezrobociem, bez wykształcenia nie mają narzędzi i często motywacji oraz siły, żeby wyrwać się z kręgu problemów. „Uchodzenie” wynika właśnie z tego. Pracować trzeba nie tylko z Romami, ale i społeczeństwem większościowym. Tymczasem nie ma mowy o Romach na lekcjach w szkole, ich historia jest wymazana; widoczne są też tendencje do normalizowania nawet drastycznych przypadków i mechanizmów w historii, albo wręcz obwinianie ofiar. Że to ich wina, bo tacy ci ludzie są.
Zdaje się, że Romowie wpadają w pułapkę. Ich odrębność, niechęć do instytucji, edukacji, wczesne zamążpójścia tłumaczy się kulturą. A to nie kwestia kultury, ale dostępnych zasobów albo doświadczenia. Trzymają się razem, bo często doświadczają przemocy albo wrogości. Rzadko trafiają na uczelnie, bo muszą pracować albo już w szkole podstawowej nie dostali wsparcia w postaci asystenta międzykulturowego, ale trafili do szkoły specjalnej. Wiemy, że w szkołach specjalnych jest nadreprezentacja romskich dzieci.
Poruszyła pani bardzo ważny problem. Mnóstwo razy słyszałam takie stwierdzenia. Co chwilę dostaję pytania o to, jak tych Romów integrować. Mam ochotę stanąć z megafonem i krzyczeć: chcecie pracować z Romami, to przestańcie nakładać na tę grupę stereotypy i uprzedzenia. Co się dzieje, że w 40-milionowym niemal kraju nie potrafiliśmy zintegrować kilkudziesięciu tysięcy Romów? Dlaczego żyją w osadach na południu Polski?
Albo w ogródkach działkowych w Poznaniu…
W Poznaniu od lat Romowie z Rumunii mieszkają na tak zwanym koczowisku. Gdyby nie praca aktywistów i aktywistek, w tym Pauliny Piórkowskiej, która od lat wspiera rumuńskich Romów, a teraz pracuje z nami w Fundacji, większość dzieci nie trafiłaby do szkół. A w Gdańsku, który szczyci się polityką integracyjną? To dlaczego nie zintegrowali grupy ponad setki Romów – imigrantów i imigrantek z Rumunii – którzy zmuszeni byli przetrwać pandemię z dostępem do jednego toi-toia i bez dostępu do bieżącej wody? To ubóstwo powoduje wykluczenie Romów, a nie ich kultura. Mówimy o dużych miastach w Polsce i o grupce ludzi, których instytucje nie potrafią od lat skutecznie zintegrować.
Od dekad ta społeczność żyje w warunkach wykluczenia i biedy. Kolejne pokolenia obserwują zachowania wynikające z sytuacji, w jakiej żyją, powielają je, nie mają skąd czerpać innych wzorców, nawet w telewizji raczej nie zobaczą romskich bohaterów i bohaterek, z którymi mogą się identyfikować, czy ludzi romskiego pokolenia, którzy wyrośli w podobnej sytuacji i się wyrwali. Wciąż słyszą zestawy krzywdzących i nieprawdziwych przekonań, ale kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą. Ja nie mieszkam w osadzie, jestem wykształcona, ale wiem, ile barier musiałam pokonać, ile mnie to kosztowało. Dopiero dziś jestem w stanie o tym myśleć i to analizować. Kiedy widzę ludzi z Ukrainy albo tych z Polski dotkniętych ubóstwem, to obawiam się, że mogą sobie nie poradzić. Jesteśmy dla tego systemu niewidzialni.
Wróćmy więc do romskich uchodźców, którzy przybyli z Ukrainy. Fundacja W Stronę Dialogu szacuje ich liczbę na 70–80 tysięcy.
Te liczby są powtarzane przez różne organizacje, ale nie potrafię przywołać danych, które mogłyby być podstawą tych szacunków. Bardzo trudno nam to określić. W kwietniu, czyli niemal rok temu, Komisja Europejska podała, że około 100 tysięcy Romów opuściło Ukrainę. Od tego czasu nie ma nowych danych. Możemy je zbierać na podstawie wniosków o PESEL, ale nie wiemy, ile osób takich wniosków nie złożyło. Fundacja W Stronę Dialogu stworzyła w Warszawie Centrum Społeczności Romskiej, miejsce, które umożliwia nam budowanie relacji zaufania, wyciąganie ludzi z różnych trudnych sytuacji, w których się znaleźli. Pracujemy z dziećmi i dorosłymi.
Pod naszą opieką znajduje się kilkaset osób. Są takie dni i tygodnie, że liczba ta przekracza tysiąc. Sytuacja nie jest stabilna, bo osoby wciąż przyjeżdżają i wyjeżdżają. W zeszłym tygodniu tylko jednego dnia wydaliśmy ponad 10 tysięcy złotych na bilety i transport za granicę. Najczęściej wyjeżdżają do Niemiec. Choć ostatnio też pojawiły się takie kierunki jak Finlandia czy Norwegia. Najsłabsi z najsłabszych trafiają do Nadarzyna.
Czyli do Centrum Pomocy Humanitarnej PTAK w Nadarzynie pod Warszawą. To jest olbrzymia hala, centrum recepcyjne, zdolne przyjąć setki osób naraz, choć w warunkach polowych. Z założenia lepiej, żeby nikt nie spędzał tam ani dnia dłużej, niż to konieczne. Zdarza się jednak, że mniej zaradni utykają tam na dłużej.
Są takie dni, kiedy jest tam 300 osób, a są takie, kiedy jest ich 700–800. Teraz około 600. Udało nam się tam wejść, choć to nie jest łatwe. Osoby z naszej Fundacji i ze społeczności polskich Romów prowadzą tam zajęcia edukacyjne, lekcje polskiego, dostarczamy środki higieniczne, jedzenie i wszystko, czego potrzebują. Pomagamy w załatwieniu formalności związanych z dokumentami czy numerem PESEL. Proszę sobie wyobrazić, że niektórzy mieszkają już niemal rok we wspólnej hali. Nie ma tam miejsca do pracy, nie ma prywatności.
Są tacy, którym udało się znaleźć pracę i mieszkają teraz w wynajętych przez naszą fundację mieszkaniach. Są też tacy, co mieszkają w hostelach miejskich, są też ci, co cały czas przyjeżdżają, uciekając przed wojną. A my jesteśmy pozarządówką, mamy 40 osób, nie jesteśmy systemem, nie mamy własnego budżetu, nie stoi za nami żadna polityczna siła.
W aktualnościach na stronie zespołu do spraw romskich przy MSWiA ostatni wpis jest z 2016 roku. Zespół nie widzi Romów – uchodźców?
Mamy w MSWiA departament do spraw mniejszości i zespół do spraw romskich. Pisałyśmy, jako Fundacja w Stronę Dialogu, pisma do prezydenta, premiera i do Rzecznika Praw Obywatelskich, że mamy do czynienia z głębokim kryzysem, bo to ludzie ogromnie zmarginalizowani, a ponadto dochodzi do napięć między uchodźcami ukraińskimi różnego pochodzenia. Skontaktowaliśmy się ze Związkiem Ukraińców w Polsce, wystosowaliśmy wspólny apel. Odbyło się wreszcie spotkanie zorganizowane przez urzędniczkę MSWiA, na które nie zostaliśmy nawet zaproszeni, mimo że jesteśmy aktywnie działającą i widoczną organizacją. Wniosek z tego spotkania był taki, że rząd uważa, że wszyscy uchodźcy są równi. Czyli nie ma powodu, by kierować jakieś specyficzne działania akurat do Romów.
Jak możemy mówić o równości, kiedy jeszcze przed wojną widoczne były nierówności w wielu obszarach życia między Romami i nie-Romami, oraz o problemie dyskryminacji? Przecież wiemy, że w Ukrainie przed wojną Romowie byli w dużo trudniejszej sytuacji niż polscy Romowie. W 2018 miała miejsce seria ataków i podpaleń miejsc zamieszkiwanych przez Romów. W jednym z ataków, w regionie Zakarpacia, ofiarą ataku nożownika padła kobieta romska. Atak miał miejsce kilka dni po poprzednim morderstwie, do którego doszło pod Lwowem, gdzie zaatakowano grupę mężczyzn, zamordowano 24-latka i ciężko raniono cztery pozostałe osoby, w tym dziesięcioletniego chłopca. Sprawcami ataków byli członkowie grup paramilitarnych związanych ze skrajną prawicą.
Zarówno w Polsce, jak i w Ukrainie był problem związany z nierównym traktowaniem. Przecież dlatego w Polsce, a w ostatnich latach także w Ukrainie (od 2013 Strategy for the Protection and Integration of the Roma National Minority into Ukrainian Society for the Period up to 2020) powstały programy wspierające integrację Romów. Jak więc można dziś powtarzać frazesy o równości? Co się takiego zmieniło w ciągu ostatnich miesięcy?
Mniejszość romska w Ukrainie jest ogromnie zróżnicowana. To, wedle znalezionych przeze mnie informacji, około 400 tysięcy osób, które posługują się 17 różnymi dialektami.
Ostatni spis ludności z 2001 roku mówi, że w Ukrainie mieszkało 47,6 tysiąca osób pochodzenia romskiego. Minority Rights Group w raporcie opublikowanym w 2019 roku, powołując się na różne źródła, podaje liczbę między 200 a 400 tysięcy. Ale są też dane, które mówią, że Romów jest więcej niż pół miliona.
W całej Europie Romowie są różnorodną grupą. Wszystkich dialektów jest pewnie około setki, niektórzy badacze mówią, że z pewnością 70, nie ma co do tego twardych ustaleń. Funkcjonuje kilkaset grup romskich. Nawet w Polsce, choć przed wojną akurat w tej części Europy było ich najmniej, są cztery główne grupy Romów i kilka mniejszych, kilka dialektów języka. W Rumunii jest kilkanaście, w Ukrainie też kilka grup, kilkanaście dialektów. Jest różnorodność religijna, wśród krymskich Romów są muzułmanie, zielonoświątkowcy, katolicy, prawosławni. Romowie przejmują religie państwa, w którym żyją, a jeśli w danym państwie współistnieje wiele religii, to widzimy, że i Romowie je przyjmują.
A dyskryminacja Romów jest wszędzie taka sama?
Sytuacja mniejszości zależy od sytuacji państwa i możliwości, które ono stwarza. Im dalej na wschód, tym gorzej. My jesteśmy częścią UE, co wymusza pewne standardy, których w Ukrainie nie ma. Romowie żyli tam w dużo gorszych warunkach niż w Polsce. 10–20 procent Romów z Ukrainy to bezpaństwowcy, z paszportami ZSRR, nie zmienili dokumentów. Żyli na obszarze całego kraju, część w dużych miastach, tym jest relatywnie łatwiej, ale bardzo wielu z nich mieszkało w segregowanych osadach bez prądu i wody i na terenach wschodniej Ukrainy, która jest teraz zniszczona wojną.
I na Zakarpaciu.
Zakarpacie jest chyba najtrudniejszym regionem, właśnie z uwagi na wykluczenie. Tam mieszkają najubożsi Romowie. Tam mieszkają też Romowie, którzy mają podwójne obywatelstwo, tzw. Madziarska Roma. Mówią po węgiersku, wielu z nich nie posługuje się językiem romskim ani ukraińskim. Bardzo duża grupa przyjechała z Zakarpacia do Polski.
Z pomocą Fundacja W Stronę Dialogu ruszyła od pierwszych dni wojny.
Kiedy zaczęła się wojna, wydawało nam się, że będziemy po prostu pomagać uchodźcom. Dziś sama się z siebie śmieję – co za naiwność! Skala pomocy była ogromna. Ale kiedy pojechałam z kanapkami na Dworzec Centralny, zobaczyłam grupki Romów, do których nikt nie podchodził. Nikt ich też spontanicznie nie odbierał z granicy. Były na granicy kobiety z dziećmi, które po prostu zniknęły. Stały, nikt ich nie chciał przyjąć, zrobiło się ciemno i nagle nie ma ani kobiet ani dzieci. Nie zostały nawet zarejestrowane przez organizacje, które tam działały. Nie wiemy, ile takich sytuacji było. Stały kobiety bose, nikt do nich nie podchodził. Wyraźnie było widać, że zostały dwie grupy: czarni i Romowie.
Ujawnił się rasizm.
To się nie zmieniło. W grudniu, tuż przed świętami pojechaliśmy do Przemyśla na interwencję. W hali dworca ponad stuosobowa grupa Romów, dzieci bez koców, bez niczego, śpią na gołej ziemi. A obok wolontariusze, którzy akurat o tę grupę się nie zatroszczyli. Naszego wolontariusza, też Roma, ale blondyna nie rozpoznali, i zapytali, czy czuje się bezpiecznie w towarzystwie romskich uchodźców.
Skąd przyszła pomoc?
Spotkałam się z ówczesną zastępczyni RPO drą Hanną Machińską, i pytam: pani rzecznik, co mam robić? A ona odpowiedziała: musicie robić więcej, bo w ogóle was nie widać. Nikt o tym nie wie, nikt nie dyskutuje. Zadzwoniłam więc do Pawła Smoleńskiego z „Gazety Wyborczej” z tym samym pytaniem, opublikowali rozmowę. Poprosiłam o pomoc pana Mariana Turskiego, który pod koniec marca 2022 otrzymał tytuł doktora honoris causa UMCS, więc udzielał wywiadów, w których wspominał o sytuacji romskich uchodźców i uchodźczyń. W kolejnych trzech tygodniach opowiedziałam tę historię ze 30 razy, jak nie więcej. Mediom polskim, potem międzynarodowym. Wtedy przyszła pomoc. Organizacje nas znalazły i dzięki nim możemy pracować.
Założyliście centrum społecznościowe. Skąd wzięliście lokal?
Płacimy komercyjnie, dzięki wsparciu OXFAM, a mimo to nie było łatwo znaleźć właściciela chętnego do podnajmu. To samo dotyczy mieszkań – rzadko kiedy znajdzie się ktoś, kto jest gotowy wynająć mieszkanie Romom, w czym też pośredniczymy. Na szczęście mamy dobrą współpracę z władzami na poziomie lokalnym. W Warszawie miasto zorganizowało hostele, w których mieszkają osoby z Ukrainy: romskiego i nieromskiego pochodzenia. Nasi ludzie pracują z rodzinami, które tam mieszkają. Organizujemy też różne wydarzenia, w których uczestniczą mieszkanki i mieszkańcy. To bardzo pomaga w budowaniu relacji między tymi osobami. W naszym centrum prowadzimy zajęcia, których celem jest wyrównanie dysproporcji między Romami i nie-Romami w edukacji.
Co jeszcze?
Jest free shop, lekcje języka polskiego dla dorosłych i dla dzieci, sala komputerowa. Są warsztaty IT, wirtualna rzeczywistość, warsztaty artystyczne dla kobiet i dzieci.
Organizujemy wycieczki do miasta, wychodzimy na koncerty, mecze. Dzieciaki były na widowni The Voice of Poland, Mam Talent, byliśmy na WOŚP. W planach mamy kobiece kręgi i warsztaty adresowane do kobiet i młodych dziewczyn. Ludzie przychodzą też, by pobyć razem, wypić kawę, pogadać. Staramy się dokształcać, wspierać, żeby oszczędzić dzieciom kolejnego stresu, kiedy okazuje się, że odstają od grupy dzieci ukraińskich na wspólnych zajęciach. Zatrudniliśmy tłumacza węgierskiego, który okazał się też świetny w codziennej współpracy. Dla tych, którzy nie potrafią czytać w żadnym języku, robimy ikonografiki.
Kobiety robią na drutach, na szydełku. Część kobiet już z nami pracuje, staramy się tworzyć zalążek grupy, która będzie aktywizować, pomagać na rynku pracy, wspierać przedsiębiorczość. Pięknym wzorem są dla nas nasze przyjaciółki Kobiety Wędrowne, Kuchnia Konfliktu. Chcemy pokazać, że jako społeczność damy radę tak jak one. Tylko musimy mieć narzędzia.
Szkolicie kadry?
Pokazujemy nasze działania, a wtedy wiele osób z romskich społeczności w Polsce dzwoni i mówi: „Chcę do was dołączyć, chcę się nauczyć, chcę pomagać”. Społeczność się mobilizuje. Mamy świetny zespół ludzi, którzy sami byli dotknięci wykluczeniem, ubóstwem, a teraz z nami pracują, są zatrudnieni. Nie mogli się rozwijać i kształcić, bo musieli przetrwać. Teraz, choć okoliczności są tragiczne, u nas odnajdują swoje miejsca.
System do tej pory pokazywał im, że nie są potrzebni. Teraz okazuje się, że wręcz przeciwnie?
Tak, to olbrzymia zmiana. Jest z nami od wakacji 19-letni Eryk, wspaniały chłopak. Dziś kontynuuje edukację w szkole wokalno-aktorskiej. Jestem z niego bardzo dumna. Jest Rajmund, jego żona Marta, która pracuje z kobietami, i syn Alwaro, który pracuje z dzieciakami. Roksana i Patrycja pracują w Nadarzynie, jest też Seweryn, który jest absolutnie niesamowity w pracy z dziećmi, Sonia, która wspiera kobiety w trudnych sytuacjach. Ci ludzie nie mieli łatwo w życiu, a dziś pomagają innym osobom z naszej społeczności. Są też osoby, które wspierają w aktywizacji: Bosman, Manuel, Marta, Alicja.
W naszym zespole są osoby z romskiej społeczności, które uciekły z Ukrainy: Olena, która dziś wspiera w aspektach prawnych, interwencyjnych i rzeczniczych, Liuba, Natasza, Timea. Są osoby nieromskiego pochodzenia, które wspierają konkretne rodziny i pracują interwencyjnie. Nie wyobrażam sobie pracy bez tych wszystkich osób, które są na tzw. pierwszej linii. Kiedyś jedna z organizacji chciała nam przysłać psycholożkę Ukrainkę, ale to nie działa, między Ukrainkami i Romkami często nie ma zaufania, za to jest niechęć i obawa. W hostelach staramy się tę nieufność przełamywać. Organizowaliśmy zabawy walentynkowe, Halloween dla Romów i nie-Romów, na rocznicę wojny zorganizowaliśmy koncert w Pałacu Staszica. Grała Jenni Wajs – harfistka, kompozytorka, potomkini Taborowej Orkiestry Harfiarzy Wajs, aktywistka romskiego pochodzenia, która współpracuje z naszą Fundacją. Miał być z nami Alex Karpenko, ukraiński pianista, działacz społeczny, który grał na dworcowym pianinie podczas alarmu bombowego we Lwowie. Niestety nie dostał wizy. Dwa dni przed koncertem zadzwoniłam do Rolanda Bilickiego i jego zespołu z Olszyna. Przyjechali i zagrali piękny i wzruszający koncert. To był wyjątkowy dzień, a nasi ludzie nie byli tego dnia sami.
Jak radzicie sobie po roku wojny?
Jesteśmy w koszmarnym momencie. Większość Romów mieszkała na wschodzie Ukrainy. Ci, którzy nie wyjechali wcześniej, teraz docierają do nas z takimi traumami, z którymi nie umiemy pracować. Przyjeżdżają kobiety z aktami zgonów swoich mężów, synów, ojców. Z ranami postrzałowymi, z utratą słuchu na skutek wybuchu. Te emocje są na wierzchu. Ludzie pracujący z uchodźcami budują z nimi relacje, ale oni niosą tak wielkie traumy, że wspierający wypalają się, potrzebują coraz dłuższych przerw. Mamy superwizję zespołową i indywidualną, warsztaty podnoszące kompetencje w pracy z osobami uchodźczymi, z traumami, z osobami, które doświadczyły przemocy. Staramy się jak możemy. Ale to często nie wystarcza.
Czy myślicie już o tym, co będzie, kiedy wojna się skończy?
Oni wcale nie chcą zostać w Polsce na stałe. Chcą wracać do siebie, dzieciaki malują niebiesko-żółte flagi. Ale tam wszystko jest zniszczone. Na wschodzie wojna trwa od lat, ale mieli tam oswojone miejsca, sklepiki, miejsca na bazarach. Teraz ich nie ma. Czy będą mieli do czego wracać? Tu też nie jest łatwo. W szkole jest wiele problemów, choć dotyczy to też dzieci ukraińskich nieromskiego pochodzenia.
Czy brak systemowej pomocy ze strony rządu nie jest z kolei pułapką, którą rząd zastawia sam na siebie, albo raczej na państwo i społeczeństwo? Organizacje pomocowe z końcem wojny się zwiną, a wiele uchodźczyń i uchodźców w Polsce może pozostać. Grupa wykluczonych się zwiększy. Pomoc systemowa osadzona na tym, co jest wypracowywane teraz, w czasie wojny, może temu zapobiec.
Bardzo chcemy, by centra takie jak nasze w Warszawie zostały na stałe, nie tylko w warunkach wojennych. By mogły organizować społeczność, dawać miejsca pracy, pośredniczyć w poszukiwaniu zatrudnienia, wspierać tych, którzy chcą wracać do Ukrainy. Chcemy pracować z instytucjami, brać udział w tworzeniu rozwiązań systemowych. Mamy rozwiązania, które działają, warto skorzystać z tego, co udało się wypracować w ciągu ostatniego roku, warto skorzystać z kompetencji i wiedzy ludzi, którzy od miesięcy wspierają romskich uchodźców i uchodźczynie. Nie chcemy, by działania kierowane do naszej społeczności były planowane bez nas. Jesteśmy gotowi wziąć odpowiedzialność za działania kierowane do Romów. Ale co jakiś czas śni mi się ten sam koszmar: że wszystko pakujemy i zamykamy drzwi do miejsca, którego nie możemy już dłużej utrzymać.
**
dr Joanna Talewicz jest prezeską Fundacji W Stronę Dialogu, antropolożką kultury, akademiczką. Od dwudziestu lat zajmuje się działalnością na rzecz społeczności romskiej i praw mniejszości. Stypendystka Fulbrighta i Uniwersytetu Columbia. Laureatka Nagrody Fundacji Batorego im. Olgi Kersten-Matwin, za stałą pomoc integracyjną, edukacyjną, psychologiczną, prawną i aktywizacyjną dla osób uchodźczych pochodzenia romskiego.
Zdjęcia dzięki uprzejmości Fundacji W Stronę Dialogu.
Tekst powstał przy współpracy z Przedstawicielstwem Fundacji im. Heinricha Bölla w Warszawie przy okazji organizowanej przez Fundację konferencji Ukraina pod Lupą.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie rozmówczyń i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.