Monika Adler ma 43 lata, ale rodzina i przyjaciele mówią do niej tylko „Paloma”. Bo imiona ma właściwie dwa. Pierwsze jest polskie, nadała je jej mama po urodzeniu, by wpisać je oficjalnie w dokumenty. Drugie romskie, bo tak to już w jej społeczności jest, że w domu i wśród bliskich każdy ma imię zgodne z tradycją. „Palomę” wybrała z kolei jej babka, na początku lat 80., gdy dziewczynka się urodziła było imieniem nieznanym, nie było też możliwości wpisania go metryki. Tak przynajmniej mówiła kiedyś Palomie mama. I choć w papierach można by go szukać na próżno, jest jej bliższe niż to z dowodu.
Urodziła się w Legnicy, pochodzi jak to się mówi u niej w społeczności „z Austriaków”, po dziadku ma jeszcze korzenie niemieckie. Nie mieszka dziś jednak w swoim domu rodzinnym, a w Przemyślu. Jak to, dlaczego? Wyjechała za miłością. Miała 20 lat, kiedy jej przyszły mąż pierwszy raz pojawił się w jej mieście. Wcześniej rodzinę Palomy odwiedziła jego ciotka, zaprzyjaźniła z jej mamą, a do siebie wróciła mówiąc, że jest taka młoda i ładna dziewczyna, i nie ma jeszcze męża. Tak się poznali, wcześniej nigdy go nie widziała, oświadczył się. Mogła planować ślub. Dziś, tak myśli Paloma, dziewczęta później wychodzą za mąż. Sama ma trzy córki, 20-, 18- i 15-letnią i żadna z nich nawet nie myśli, żeby już zakładać rodzinę.
Wykształcenie? Paloma skończyła osiem klas szkoły podstawowej i się tego nie wstydzi. Wręcz przeciwnie, uważa, że wtedy było to dużo. Znała koleżanki, które zrobiły jeszcze mniej klas i jako czternastoletnie miały już mężów. Dziś córki Palomy, to już inne pokolenie. Nadal się uczą, jedna w Anglii, druga lada dzień do niej dołączy, w planach mają przede wszystkim własny rozwój. Wybrały zagranicę, sądząc, że będą miały tam lepsze perspektywy niż w Polsce.
Paloma nie ukrywa, że dziewczynki doświadczyły dyskryminacji i rasizmu. Nie raz, nie dwa matka musiała chodzić do szkoły, interweniować, odbierać je z lekcji, spotykać się rodzicami chłopców i dziewcząt, którzy je w szkole szykanowali. Czasami Paloma musiała chodzić do szkoły córek dosłownie co tydzień. Dla całej rodziny było to doświadczenie trudne, powodowało poczucie bezsilności. Paloma pamięta jedną rozmowę z mamą kolegi córki, który ciągnął ją za włosy, wulgarnie przezywał. Ta matka była w szoku, że jej syn mógł zrobić coś takiego, zupełnie nie potrafiła wytłumaczyć jego zachowania.
Dziewczynki wyróżniały się w szkole wyglądem. Miały ciemne, długie włosy, ciemne oczy, ciemniejszą niż inne dzieci karnację, a nie była to zbyt wielokulturowa placówka. Poza córkami Palomy chodziły do niej jeszcze ich kuzynki, trzymały się raczej razem w swojej grupie.
To był przykry czas, ale też niespecjalnie szykany zaskoczyły rodzinę. Sama Legnica w latach dziewięćdziesiątych, gdy dorastała, nie była idealnym miejscem do życia. Mężczyźni ogoleni na zero szukający kogoś, kto odróżniałby się wyglądem czy językiem na ulicach. Łatwo było spotkać się z ich agresją. Paloma pamięta, że czasem bała się wyjść na ulicę. Pamięta nawet sytuację, gdy raz napadli na mieszkanie, w którym mieszkała romska rodzina i zniszczyli je doszczętnie. Przyznaje dziś, że i ona, i jej mąż, doświadczyli i czasem nadal doświadczają dyskryminacji w swoim mieście. Szczególny problem mają z jednym sąsiadem, tym samym od lat, który akurat mieszka tuż obok. Właściwie nigdy nie powiedział ani Palomie ani jej mężowi, skąd uprzedzenia, czy zrobili coś nie tak. Przeklina ich, czasem mają takie wrażenie, dla zasady. Raz nawet na małżeństwo ruszył z rękami.
Może chodziło mu o wspólny balkon? Chyba nie może znieść, że romska rodzina wywiesza tam pranie obok jego ciuchów. Czasem konieczna była pomoc policji, bo zagrożenie ze strony mężczyzny wydawało się całkiem realne. Raz, gdy Paloma rozwieszała uprane rzeczy na strychu, chcąc uniknąć awantury o balkon i nie drażnić go swoją obecnością, przyszedł na górę za nią. I znowu ten sam schemat, najpierw wyzwiska, potem telefon na policję. Do dziś, kiedy męża nie ma w domu, stara się sama nie wychodzić, na wszelki wypadek, by go nie spotkać na schodach.
Nie ma pomysłu, dlaczego on taki jest. Jej mąż mieszka w tym bloku już od 40 lat, wcześniej zamieszkiwali w nim jego rodzice, a oni nie chcą się z niego wyprowadzać. Nie o to chodzi, by uciec. Choć od jakiegoś czasu chodzi im po głowie, by może całkowicie zmienić miasto? Przenieść się w nieznane, znaleźć spokój.
Paloma pamięta, kiedy wychodziła za mąż. Wiedziała, że zgodnie z tradycją zajmie się domem i wychowywaniem dzieci, tego właśnie chciała. A niestety, kiedy gotowa była po wychowywaniu córek przez pierwszych kilka lat ich życia iść do pracy, zapisując się do urzędu pośrednictwa, przez kolejne lata nie pojawiła się dla niej ani jedna oferta.
Dziś oboje z mężem pracują wspierając uchodźców. Od niemal pierwszego dnia jeździli na stację kolejową, na początku może nawet bardziej z ciekawości. Paloma zakładała, że wśród przybywających do Polski będą pewnie i Romowie, zastanawiała się, czy by im jakoś nie pomóc na starcie. I miała więcej pracy, niż zakładała, robiła z Dawidem, co się dało, zakupy, kanapki, posiłki, przynosiła puszki z jedzeniem, wodę. Niektóre romskie rodziny składały się z matki i dziesięciorga dzieci, maluszki na rękach miały może góra kilka tygodni. Paloma kursowała więc między sklepem, kuchnią, a dworcem całymi godzinami, a ciągle czuła, że mogłaby zrobić więcej. Zaczęła też zakładać zbiórki pieniędzy w sieci, licząc na pomoc sąsiadów. Sama dotąd płaciła za co mogła ze swoich środków, nie czekała, że ktokolwiek jej je zwróci. Pieniądze się wówczas nie liczyły. Za pracę zresztą też nie otrzymywała żadnej zapłaty. Od kogo? To, co robiła, było potrzebą serca.
Przykro jej tylko było patrzeć czasem, że uchodźcy z romskim pochodzeniem inaczej traktowani byli przez wolontariuszy na granicy niż Ukraińcy. Myśli nawet, że to nie były złe intencje. Polacy po prostu nie znają Romów, może trochę się ich boją, a Romowie z kolei szczególnie na początku relacji bywają nieufni. To Paloma pierwsza zaczęła do nich podchodzić, rozmawiać, zdobywać ich zaufanie. Nawet w rozmowach z nią zajęło im trochę czasu, by się otworzyć.
Nieopodal jej domu jest szpital wojskowy. To raptem kilka minut drogi na piechotę, chodziła do rannych i tam. A to komuś pomagała szukać mieszkania, a to pracy, dodatkowego jedzenia, wszystkiego, co było potrzebne. I tak początkowa chęć wsparcia osób w drodze stała się dla niej pracą na pełen etat. Można powiedzieć, że z zawodu jest wolontariuszką.
Paloma podkreśla, że urodziła się w Polsce, a z pochodzenia jest Romką. Co to dla niej znaczy? To zbiór zasad, praw i tradycji, które chciałaby przekazać córkom. Przede wszystkim szacunek do starszych, do ojca i matki. Chciałaby, by dziewczynki w każdej sytuacji wiedziały, jak się zachować, a gdy rodzice są w pracy, pomogły im: same posprzątały czy ugotowały obiad. Na pierwszym miejscu jej społeczność zdecydowanie stawia więzi rodzinne.
Polacy jej zdaniem słabo znają romską kulturę. Jednak paradoksalnie wojna ich do siebie zbliżyła. Paloma sama widzi po sobie, że ma teraz więcej znajomych wśród Polaków niż kiedykolwiek wcześniej, wiele z tych osób to bliższe znajomości, ludzie, na których zawsze może liczyć. Można powiedzieć, że w Przemyślu otworzyła się furtka poznawania bliżej osób, które nie zawsze są do nas podobne. Okazuje się wówczas, że to, co różni, może sprzyjać wzajemnemu zainteresowaniu, wielu rzeczy można się od siebie nauczyć.
Dziś, gdy Paloma myśli o tym, co robi, jest z siebie dumna. Pomaganie stało się jej celem, każde kolejne znalezione rodzinie romskiej mieszkanie czy praca jest dla niej takim samym powodem radości jak pierwsze. A że zna Przemyśl całkiem dobrze, wie, gdzie Romom będzie najlepiej, co będzie dobre dla ich rodzin i dzieci. Daje im tylko to, co wzięłaby i dla siebie. Niektórzy zostają w Przemyślu, dostają tu pracę, wychowują dzieci i teraz sami pomagają kolejnym, jak im Paloma kiedyś.
Nie zna dokładnych liczb, nie zapisuje, komu pomogła, ale zakłada, że to setki osób. Bywało, że dziennie przyjeżdżała nawet i do 70 osób, aż nie wiadomo było w co ręce włożyć. Największa satysfakcja? Że teraz w pomoc zaangażowała się także Palomy córka. To jej duma.